Comment!
You must be logged into post a comment.
Odrobina mistycyzmu
Czym byłby rock bez wideoklipów? Ile złego nie mówić by o MTV, nie sposób zaprzeczyć, że teledyski stały się integralną częścią muzyki. Pomogły ukształtować wizerunek wielu muzykom, wpłynęły w dużym stopniu na różne formy artystyczne i same urosły do rangi odrębnej dziedziny sztuki. Warto więc poświęcić im odrobinę uwagi. Zwłaszcza, jeśli są to teledyski jednej z większych legend rockowych na świecie. Właśnie ukazuje się DVD "Family Jewels", będące zbiorem klipów nagranych przez cały okres istnienia australijskiego super-zespołu AC/DC. Wydanie kompilacji stało się dobrym pretekstem do ponownego zrewidowania historii grupy. Bracia Angus i Malcolm Young opowiedzieli nam, jak pamiętają ją po latach…
MH: Zacznijmy od "Family Jewels". Mieliście okazję zobaczyć czterdzieści klipów z całego okresu waszej kariery. Jakie to uczucie, oglądać je po tylu latach?
Malcolm Young: Wszyscy jesteśmy w nich młodzi (śmiech). Wydawało się, że będziemy dobrym poprockowym zespołem. I rzeczywiście od tego zaczynaliśmy, co widać w pierwszych fragmentach. Ale sześć miesięcy później pojawił się Bon i mieliśmy pretekst, żeby ruszyć prosto ku rock’n’rollowi. Bon potrafił to robić, miał swój własny styl i zainspirował cały zespół do obrania tej drogi. Kiedy jesteś dzieciakiem, zrobisz wszystko, żeby tylko dostać kontrakt i ruszyć w trasę. Wtedy do szczęścia wystarczała nam myśl, że oto mamy szansę całe życie grać w klubach, zamiast siedzieć całymi dniami w pracy. Cała reszta – to były dodatki.
MH: Udało się wam osiągnąć dużo więcej. Jak to się stało, że zajęliście się muzyką? Wiemy, że George, wasz brat, zajmował się nią, zanim wy zaczęliście, ale czego było trzeba, żeby w waszych głowach zaświtało, że muzyka jest właśnie tym, co chcecie?
Angus Young: Obydwaj jako dzieciaki pasjonowaliśmy się gitarą. I chcieliśmy na niej grać najlepiej, jak potrafimy.
Malcolm Young: Graliśmy od trzeciego roku życia. I to nie tylko przez George’a. Emmett grał na saksofonie i basie a pozostali bracia słuchali Elvisa i Buddy Holly’ego.
MH: A więc wasi pierwsi idole byli członkami waszej rodziny?
MY: Najważniejszy był Elvis.
AY: I Little Richard.
MY: I Jerry Lee Lewis, wszystko kręciło się wokół niego. I Chuck Berry. Jako dzieciaki skakaliśmy przy ich muzyce.
MH: I skaczecie do dziś… Kiedykolwiek pyta się was czego słuchacie, zawsze ich wymieniacie.
MY: Muzyczne korzenie zapuszczasz w bardzo młodym wieku. I te wpływy przenikają przez ciebie. A później bracia… Mówili ?chodź, pokażę ci kilka akordów na dobry początek”. I tak trafiało to do naszych uszu.
AY: I trzymało nas z dala od ulicy.
MH: Chociaż jesteście rodzeństwem, nie ma między wam współzawodnictwa.
MY: Kiedy byliśmy mali, interesowały nas różne rzeczy. Angus wolał cięższe brzmienia.
AY: Uczyłem się grać na gitarze w nieodpowiedni sposób. Chciałem od początku się popisywać. Grać trudne rzeczy. Bracia mówili mi, że muszę zacząć od podstaw. Ale ja ich nie słuchałem.
MY: Angus nauczył się podstawowych chwytów, kiedy dołączył do zespołu.
MH: Chodzi mi o to, że z zewnątrz nigdy nie było widać, żeby były między wami starcia.
AY: Było nas w rodzinie siedmiu!
MY: Każdy miał sześciu braci i w tym jakiegoś starszego, więc czasem się nam dostawało. Mieliśmy swoje momenty, ale to nie coś, co trafiało do publicznej informacji. Sami sobie z tym radziliśmy, cokolwiek to było, za zamkniętymi drzwiami.
MH: I biliście się?
AY: Nasza dwójka zawsze wiedziała, co dobre. Kiedy wylądowaliśmy razem w jednym zespole wiedzieliśmy, że chcemy grać rock and rolla…
MH: Ktoś wam w tym pomógł… Bon (Scott, przyp.-red.), oczywiście. Jak go poznaliście i jakie były wasze pierwsze wrażenia?
AY: Był szalony.
MY: Grał wcześniej w innym zespole. W hipisiarskiej, popowej grupie.
AY: Grał pop na perkusji.
MY: Grał też trochę na flecie, trochę na dudach. Grał nawet w szkockich zespołach w Perth.
MH: W bardzo krótkim okresie czasu popchnął was do przodu. I wszyscy mieszkaliście razem. Jak to było? Bon był od was trochę starszy i bardziej niż trochę nieokiełznany.
MY: To Bon zawsze pierwszy zrywał się z łóżka, nieważne, w jakim stanie kładł się do niego dzień wcześniej. Dostawałeś kawę do łóżka, ze słowami: "Pora wstawać!" i brałeś się do pracy. Napędzał nas bardzo: "No chodźcie, mam słowa, mam muzykę. Zobaczmy, co można z tym zrobić".
AY: Rock and rolla zawsze traktował śmiertelnie poważnie. Był pierwszy do pracy. Czasem się zacinał i wtedy wyruszał w miasto i się łajdaczył. Ale rano wstawał pierwszy i zabierał się do pisania tekstów.
MH: No właśnie; pierwszy fragment z "Family Jewels", to Bon przebrany za uczennicę.
AY: Stuknięta Mary Poppins (śmiech).
MY: Nigdy nawet nam o tym nie powiedział. Zaplanował to sobie. Zdecydował, że nic nie powie zespołowi. Zdobył mundurek i perukę.
MH: A "High Voltage"? Kiedy go nagrywaliście, mieliście już za sobą sporo pracy, wydaliście dwa albumy w Australii. Wtedy wasz szkolny mundurek był już bardziej dopracowany. Choć nie był on pierwszym waszym przebraniem, prawda? Mieliście wcześniej inne kostiumy?
AY: Pierwszy był mundurek, później parę innych rzeczy. Superman, strażak, przez chwilę kostium goryla, ale nikt nie uprzedził mnie, że można się w nim udusić. Był też Zorro.
MY: Graliśmy koncerty dla dzieciaków w porze lunchu. I naprawdę się im podobało. A nam uchodziło to na sucho.
MH: Więc to była pierwsza publiczność, którą podbiliście. Zauważyłem, że na początku wasza dbałość o detale była na tyle duża, że na dudach, które mieliście, była kiesa. Czy coś w niej chowałeś?
AY: Na początku tak. Łatwo było na koncertach pogubić różne rzeczy. Więc trzymałem tam podręczne szpargały: portfel, pieniądze, zdjęcia kilku dziewczyn, z którymi się spotykałem. Kiedyś miałem w niej też maszynę do robienia dymu. I racę.
MY: Jedna miała racę z tyłu. Można było puścić publiczność z dymem.
AY: Problem w tym, że to była w niej gorąca smoła i kapała mi po nodze. Do dziś nie mam włosów w tym miejscu. Wymyśliłem nowy sposób depilacji (śmiech)
MH: Jakie było wasze podejście do pisania piosenek za czasów "High Voltage"?
MY: Nasz starszy brat George napisał sporo dobrych kawałków. I później powiedział "chciałbym, żeby to był zespół rock and rollowy, z rock and rollowymi akordami". Więc trzymaliśmy się trzech akordów, czwarty był premią. Sęk był w tym, żeby dobrze je złamać, zaaranżować. I do tego teksty Bona. Po paru dniach w studio mieliśmy to, czego potrzebowaliśmy. Trzymaliśmy się prostoty.
AY: No i w refrenie, ponieważ nazwa brzmiała AC/DC, akordy szły "A-C-D-C". Odrobina mistycyzmu (śmiech)
MH: Nie wiedziałem, że takie były akordy. Gdyby ludzie z prasy o tym wiedzieli, na pewno byłoby o tym sporo gadania. Trzyakordowe cudeńka.
MY: Większość najlepszych piosenek opiera się na trzech akordach. Taka jest prawda.
AY: To rock and roll.
MH: Byle umieć ich użyć. No i mieć brzmienie. Ktokolwiek słyszy wasze brzmienie, od razu rozpoznaje zespół. To, co zrobiliście, przeniknęło do współczesnego języka muzycznego. Choć wtedy nikt nie brzmiał tak, jak wy.
AY: Musisz pamiętać, że mieliśmy to szczęście, że mogliśmy podglądać, jak gra nasz starszy brat i inne zespoły. Przyglądałeś się komuś i zastanawiałeś, jak ty byś to zrobił, gdybyś miał się do tego zabrać.
MH: Poza zespołami, które oglądaliście na żywo, wy sami sporo koncertowaliście. Nawet przed "High Voltage". Nie mogę sobie wyobrazić na przykład większego nieporozumienia, niż wasza trasa z Lou Reedem.
MY: Ale udała się!
AY: Wtedy brałeś, co dawali. Nawet koncerty w Europie i inne takie. Był i jazz. Byliśmy my, Ian Gillian, Black Sabbath i inni ludzie z fletami i dodatkowymi palcami.
MH: Jest sporo klipów z tamtego okresu. Jeden z nich, to "It’s A Long Way To The Top If You Want To Rock And Roll". Bon gra na dudach, później pojawiają się też inni dudziarze. To bardzo nowoczesny klip. Skąd wzięliście ten pomysł? Takie teledyski robili lata później U2.
MY: Chodziło o to, żeby zaciekawić prasę. To był dobry pomysł.
MH: A "Let There Be Rock"? To bardzo zabawny teledysk. Nakręcony w kościele. Bon jest kaznodzieją, a wy chłopcami z chóru. Czy byliście na to przygotowani?
MY: Powiedziano nam, że będzie w kościele. Pomyśleliśmy, że to świetne.
AY: Ale nikt nie powiedział wikaremu. Spytali, czy mogą przez jeden dzień skorzystać z kościoła. Pilnowali, żeby nie kręcił się gdzieś w pobliżu, żeby szydło nie wyszło z worka.
MY: Na końcu klipu Bon stoi przy pulpicie, wchodzi na niego i skacze. Złamał sobie przy tym kostkę. Była to ostatnia rzecz, jaką robił w klipie. Zaraz potem odwieźli go do szpitala. "Dajcie mi trochę Jacka Danielsa na podróż do szpitala" – mówił.
AY: Potrzebował środka przeciwbólowego.
MH: Pewnie kiedy ukazał się teledysk, uznano go za bluźnierczy?
AY: Mieliśmy szczęście, bo powstał w Australii. Ukazuje to, jakie były wtedy poglądy. To zabawne. Zakwestionowano to tylko gdzieniegdzie, być może w kilku miejscach w Europie i Ameryce.
MH: A sama piosenka? Jak powstała? Co mieliście na myśli?
MY: Chcieliśmy dobrego, szybkiego kawałka, jak zawsze. Ale chcieliśmy też pokazać trochę umiejętności Angusa, chcieliśmy długich solówek. Nagraliśmy z sześć wersji i następnego ranka George i Harry wybrali właściwą. A później Bon napisał tekst. Wymyśliliśmy roboczy tytuł albumu, "Let There Be Rock". I wszyscy pomyśleli, że tam powinien trafić nasz mały utworek. Bon, jak zwykle, dał dyla na zaplecze i wrócił z tekstem, który zwalił nas z nóg. Chcieliśmy wątku rock’n’rollowego, a on napisał małą historię rocka.
AY: Kiedy zabieraliśmy się za album, George spytał, co chcemy zrobić. Malcolm powiedział "Chcemy czegoś z bardziej rockowymi gitarami". Wtedy na czasie był punk, nowa fala, Blondie i co tam jeszcze. A my robiliśmy coś całkiem innego. Wtedy byliśmy już znani na świecie i właśnie tego ludzie od nas chcieli: więcej rocka.
MY: I znowu byliśmy na bakier. Czasem to działało, czasem nie. Chociaż jesteśmy trzy-, czteroakordowym zespołem, lubimy ustalać standardy, których ludzie nie porzucą. Chodzi o pewną swobodę. O to, by uchwycić ją w studio.
AY: Mamy też melodię. Choć nie robimy tego, co inni. Nie słodzimy, a wyostrzamy. I to też robiliśmy wtedy. Nie tylko sklejaliśmy riffy. W tym, co robiliśmy, była struktura. Chcieliśmy, żeby to było naturalne.
MH: W 1976 roku przenieśliście się do Anglii. A tam rozkwitał punk. Co wtedy o tym myśleliście? Pojawiacie się, a wszyscy mówią "oni nie są zbyt punkowi".
AY: Mieliśmy szczęście, bo już wcześniej w Australii odwaliliśmy tyle roboty, że mieliśmy dość wiary w to, co robimy.
MY: Graliśmy kiedyś z The Stranglers. Na początku naszych dni w Anglii. Kiedy byliśmy w garderobie, weszli do nas i mówią &qquot;Popatrzcie tylko, pieprzeni upaleni hipisi". Bon chciał ich bić, ale złapałem go w porę, mówiąc "Chodźmy na scenę, tam zobaczymy, kto jest lepszy". Weszliśmy na scenę, daliśmy z siebie wszystko i wywróciliśmy to miejsce do góry nogami. Kiedy wróciliśmy do garderoby The Stranglers, w pokoju było nadymione trawą. I Bon na to "No i kto tu jest hipisem, cipy?". Tak było, serio. Sex Pistols przychodzili na nasze koncerty. Nie byliśmy punkami, ale mieliśmy reputację. Musieli sprawdzić, co się dzieje. Choć my nie chodziliśmy na ich koncerty.
MH: Zabawne, bo punk miał wiele wspólnego z tym, co wy robiliście. Punk rock chciał na powrót dowieść, że rock należy do ulicy, chciał sprowadzić go znów do trzech akordów, ot, wstań i graj.
MY: Powiedz to Chuckowi Berry’emu. Powie ci coś innego.
AY: W ich wypadku chodziło o politykę. A my byliśmy jak Berry. Berry śpiewał o samochodach, kobietach i imprezach. Tym był dla nas rock and roll. Oni byli zajęci sprzedawaniem anarchii. Szczerze mówiąc, pierwszy raz, kiedy usłyszałem słowo "anarchia", musiałem wziąć słownik i sprawdzić, co oznacza. Jestem ograniczony, mam marne wykształcenie, więc myślę sobie "jak dla mnie, to nie śpiewanie". Dla mnie nie było to przekonywające.
MY: Punk rock był modą. Zmienił modę, nie muzykę. To wszystko. Jeden z kolesi z Sex Pistols powiedział "zanim Johnny Rotten dołączył do zespołu, chcieliśmy być jak AC/DC". To chyba był ten, który odszedł pierwszy. Odszedł, bo nie mógł tego znieść. Chciał czegoś lepszego, lepszej gry, więcej rocka, tak, jak planowali na początku.
MH: Glen Matlock napisał większość piosenek i był najlepszym muzykiem w zespole. I pierwszy odszedł.
AY: Jak zwykle, to już było. Kiedy byliśmy młodsi, widzieliśmy The Who w Australii, ale dla nas oryginalny był Steve Marriott i Small Faces. Miał jaja. To był pierwszy facet, który wyszedł na scenę i powiedział ?jesteście pieprzonymi cipami” z akcentem cockney. Albo "to jest piosenka o dziurze, przez którą sikam". Po raz pierwszy widziałem coś takiego i myślałem sobie, że przesadza. Ale miał głos, miał za sobą muzykę.
MH: Przejdźmy do "Sin City". Klip pochodzi z amerykańskiego programu Midnight Special, chyba z 1978 roku. Wyjechaliście do Ameryki. Jak postrzegaliście ten kraj? Jak to było, grać "Sin City" w 1978 roku w amerykańskiej telewizji?
MY: Pierwsze, co zauważyliśmy, to że technicznymi były same kobiety. Kamery, wszystko było obsługiwane przez kobiety, to było inspirujące. Wszyscy stali zdziwieni "co to jest, do diabła?". Ale w końcu wybuchli. Pewnie nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli, zwłaszcza w wolnej części. Bon się popisał. W cichym fragmencie na końcu piosenki, ze swoją gadką i tym wszystkim. A publiczność na to "Cholera, co to, diabeł?". Byli zszokowani. To były grzeczne dzieciaki z college’u, ale zwariowali. Myśleliśmy, że umierają. To był dobry wieczór. Jeden z najlepszych popisów Bona.
MH: A jak podobało się wam w Ameryce? Podbiliście Australię i Europę. Ameryka to następny logiczny krok, dla wielu zespołów to jak ziemia obiecana. Ale to tak, jakby wozić drzewo do lasu, przecież oni mają tam masę zespołów rockowych.
AY: Oni mają tam mnóstwo mediów, mnóstwo radia. A radio jest nasycone. Ale wtedy jedyną rzeczą, której tam nie grali, było to, co sami wymyślili, czyli rock. Może z sześć na sześćset rozgłośni grało rocka. Cała reszta wyruszyła w krainę disco. A później pojawiliśmy się my, a z nami masa młodych ludzi spragnionych rocka.
MY: I nazwali nas zabójcami disco. Puszczali "Highway To Hell", a później Bee Gees, a po trzech sekundach – bang – wracali do "Highway To Hell". Wszystkie stacje wróciły do rocka. Szybko się przyjęło, to był śmiertelny pocałunek dla disco.
MH: W "Sin City", kiedy Bon pisał tekst, czy miał na myśli jakieś konkretne miejsce?
AY: Najpierw był pomysł na tytuł. Bon, myślał o Vegas, o tym, jak postrzega to miasto – chlańsko, laski i kaska, niekoniecznie w tej kolejności…
MY: To był jego punkt widzenia. Wolał zabawiać się z ptaszynami, niż tracić forsę na stole, bardziej chodziło o seks. Był doć niezwykłym tekściarzem. Porównałbym go dziś do Robbiego Burnsa. Rozumiesz połowę tego, co pisał. Ale dla niego to było prawdziwe. Im więcej słuchasz, tym lepsze się to staje.
MH: Porozmawiajmy o albumach. "Powerage", według wielu ludzi, to pierwszy w pełni ukształtowany klasyczny album AC/DC. Trzydzieści lat później, jak go widzicie?
MY: Jak dla mnie, wciąż jest świeży. Ciągle gramy piosenki z niego, nie nudzą się nam. Staramy się grać to, co najlepsze, a Brian robi swoje. Nie wstydzi się robić tego, co robił Bon. Robi to dobrze i dodaje coś ze swojego poczucia humoru. Jest na scenie szczęśliwym chłopcem.
MH: Przejdźmy do "Riff Raff", kwiecień 1978. Scena zawsze była dla was naturalnym środowiskiem. Jak to było w Glasgow? Ponoć był to niewiarygodny koncert…
AY: Graliśmy tam, odkąd po raz pierwszy dotarliśmy w tamte strony. Najpierw graliśmy w różnych małych miejscach, później w większych salach. W Apollo zawsze było szaleństwo, pewnie dlatego że Malcolm, ja i Bon, dzieci szkockich emigrantów, a jednak z innym zapleczem, robiliśmy wrażenie. "Co to? – pytali – Szkoci, czy nie?".
MH: Nie zostawiłeś im miejsca na wątpliwości z twoim ekwipunkiem szkockiej drużyny piłkarskiej…
MY: Tamtej soboty był mecz Szkocja-Anglia i nasz manager strzelił, "załóż to na bis". Angus miał na sobie swoje szorty przez cały wieczór, więc przebraliśmy się i biegaliśmy dookoła jak zgraja małp.
MH: Na samym początku – co widać na DVD – jest fragment, w którym Bon mówi "To dla mistrzów" i rzuca piłkę publiczności. Co miał na myśli?
MY: Myślał, że wygrają następnego dnia.
MH: Chyba wygrała Anglia… W klipie jest jeszcze coś. W pewnej chwili wchodzisz na balkon. Odkryłeś wtedy system bezprzewodowy. Czy możesz coś o tym opowiedzieć?
AY: To była właściwie robota Mala (Malcolma). Kiedy po raz pierwszy przyjechaliśmy do Ameryki, graliśmy w Nowym Jorku, w Palladium. Udzielałem właśnie wywiadów, kiedy Mal powiedział mi, że ktoś przyszedł. Robili próbę dźwięku i Mal mówił, że jakiś koleś miał przekaźnik i że brzmi to świetnie. On i Cliff (Williams, przyp. MH) chodzili po budynku, po ulicy i grali. Byłem sceptyczny, ale mówili, że brzmi świetnie, więc postanowiłem spróbować. To były czary.
MY: Koncert w Apollo był bez kabli. Było tam kilkanaście osób, które, widząc Angusa bez kabla, chciały zwrotu pieniędzy za bilety. Myśleli, że gra z playbacku. A techniczni im na to, "zobaczcie sami, uderzcie w struny tej gitary".
MH: Czy zdarzyło się kiedyś, że system nie zadziałał?
AY: Tak, parę razy w Donnington. A w Nowym Jorku, podczas tego samego koncertu w Palladium, wyszedłem z budynku i chciałem wrócić. Stoję przed drzwiami, reszta zespołu na scenie, a mnie ochrona mówi, że nie mogę wejść. Techniczni na to "ale to gitarzysta!". A oni: "nie, tamci są na scenie, patrz". Jeden techniczny trzepnął ochroniarza w pysk, a ja dałem dyla, kiedy oni się tarmosili.
MH: Zdarzało się wam kilka razy, że nie wpuszczano was na wasze własne koncerty, bo nie wyglądacie, jak zmanierowani gwiazdorzy…
MY: Byliśmy w Top Of The Pops. Nigdy nie chcieliśmy tego robić, ale ludzie z wytwórni nam kazali. Trochę nabałaganiliśmy. Mieli te siostry… jak im było?
AY: Te tancerki?
MY: Były jak Siostry Andrews, tylko, że nie umiały śpiewać. Miały występ na żywo, a my czekaliśmy godzinami. Bon i ja postanowiliśmy pójść na drinka. Wyszliśmy, a kiedy wracaliśmy, odźwierny nie chciał nas wpuścić. My na to: "ale zostały nam tylko dwie minuty!". Nie, nikt nie wchodzi. Więc mówimy, "to twoja głowa za to spadnie, stary. Jesteśmy na dole, w zielonym pokoju. Jeśli będą nas szukać, jesteśmy w zielonym pokoju". Oczywiście szukali nas i wskoczyliśmy na scenę w ostatniej chwili. A w Stanach, przyjeżdżaliśmy wynajętym wozem. Nie Cadillakiem, tylko furgonetką. Podjeżdżamy, a oni na to "dwa dolary za parking".
AY: Parę razy nie wytrzymaliśmy. Chcemy wjechać, a oni nam: "nie, nie widzę limuzyny, nie jesteś z zespołu". Staranowaliśmy tę pieprzoną barierkę.
MY: Za nią stała wielka biała limuzyna, z technicznym od świateł w środku. A zespół wyciągał z furgonetki swoje gitary.
MH: Nie pomyśleliście, że łatwiej byłoby wam wynająć limuzynę?
MY: Nie było nas stać. Mieliśmy skąpego managera. Przyjeżdżając do Stanów, nie mieliśmy w rękach ani dolara. Manager kazał nam przyjechać na lotnisko i dał kilka dolców na start.
MH: A sam kupował sobie małą wysepkę na własność…
MY: Tak, dobijał targu ze wszystkimi, z wyjątkiem nas.
MH: Przejdźmy do okresu po waszej amerykańskiej trasie. Zjeździliście cały świat i przyszła pora na "Highway To Hell". Jak podchodzicie do tej płyty? Myślę, że to decydujący moment w waszej karierze. Musieliście zyskać mnóstwo pewności nie tylko na koncertach, ale i w studio.
AY: Zaczęliśmy w Australii. Napisaliśmy parę piosenek. Wytwórnia płytowa chciała wypróbować nowego producenta. Nie powiem, kto to był. Chciał spotkać się z nami w Miami. Przyjechaliśmy tam bez grosza. Pracowaliśmy z tym facetem, ale bardziej nam przeszkadzał, niż pomagał. Po paru tygodniach mieliśmy dość i Malcolm powiedział wytwórni "Nie możemy z nim pracować. Dajcie nam kogoś, kto zna się na muzyce". Dorwali Mutta Lange, a on kazał nam przysłać taśmy. Wiele z tych utworów zostało nagranych w weekend, w ciągu dwóch dni. Niektóre, jak "Highway To Hell" trzymały się kupy. Tamtemu producentowi powiedzieliśmy, że robimy sobie weekend wolnego. Skłamaliśmy, weszliśmy tam, wrzuciliśmy kawałki na taśmę i wysłaliśmy do Lange. Spodobało mu się, zgodził się z nami pracować.
MH: Co wniósł Mutt? Płyta doskonale brzmi, to też krok naprzód.
AY: Miał świetne ucho do brzmienia. Był pod tym względem bardzo pedantyczny, zwłaszcza jeśli chodzi o gitary i bębny. Z wokalami też dobrze sobie radził. Nawet Bon był pod wrażeniem.
MY: Podobała mu się prostota zespołu. Perkusja była prosta i do przodu, bo zawsze byliśmy minimalistami. Upewnił się, że utwory będą spójne. Kiedy się nami zajął, pracował z ludźmi takimi, jak Boomtown Rats. Po dwóch dniach w studio stwierdził, że jesteśmy najlepszym zespołem, z jakim pracował.
AY: I miał świetne poczucie humoru. A śmiech też bardzo pomagał.
MH: Z "Highway To Hell" wiąże się pewna istotna sprawa. Bon. Umarł. Krążyło wiele opowieści i teorii spisku. Sprawa jest z pewnością dziwna.
MY: Jak zawsze. Opowieści z roku na rok stają się coraz bardziej niezwykłe. Ale jeśli przyjrzysz się temu, co było naprawdę… Dla nas był to bardzo smutny okres. Nikt nie wiedział, co będzie. Ale kiedy zaczęły pojawiać się wszystkie te bzdury, wkurzyliśmy się, bo wiedzieliśmy, co się stało. Nic nie powiedzieliśmy, bo to była osobista sprawa Bona. Ale nie było żadnego spisku.
AY: Jeśli jesteśmy płatnymi mordercami, to słabo nam płacą.
MH: Nie miałem na myśli was.
MY: Nie, nie nas, ale wszystkich, od management po…
MH: Czy byliście odpowiedzialni?
AY: Ktoś mówił, że go otruliśmy.
MY: Wiem, że nasze telefony były na podsłuchu. Gliny najwyraźniej nasłuchiwały. Nie mieliśmy z tym problemu, ale plotki i całe to gówno… Bona ktoś bardzo zawiódł tamtej nocy. Więc chciał z kimś iść na drinka. Bon lubił wypić, a tamtego wieczoru sprawy posunęły się jeszcze dalej, niż zwykle. A później dorobiono do tego historyjki, które przerosły rzeczywistość. Ale nie zapił się z premedytacją na śmierć. Miał zbyt wiele powodów, żeby żyć.
MH: Czy kiedy to się stało, pomyśleliście sobie, że to już koniec?
AY: Tak.
MY: Kiedy pojechaliśmy na pogrzeb, w samolocie w drodze powrotnej manager mówił ?Dobra, chłopaki, mamy paru wokalistów – a my na to – Jego ciało nawet jeszcze nie wystygło, dupki”. Nie wiedzieliśmy, co zrobić. Byliśmy załamani. Zebranie zespołu do kupy zajęło nam sześć tygodni. Angus i ja dzwoniliśmy do siebie codziennie. Zaproponowałem, żebyśmy wzięli gitary do rąk, że może to nas postawi na nogi.
AY: Jeśli coś robisz, to nie siedzisz i nie lamentujesz.
MY: Poskładaliśmy do kupy kilka pomysłów. Później je wyrzuciliśmy, ale skłoniło nas to do rozważenia, co dalej. Było trochę wokalistów chętnych, żeby się przyłączyć…
MH: Ale jak zastąpić niezastąpionego?
MY: Wiedzieliśmy, że nie znajdziemy drugiego Bona. Że musimy iść w innym kierunku.
AY: Nie szukaliśmy kopii. Potrzebowaliśmy kogoś z własnym charakterem.
MH: Co prowadzi nas do historii odkrycia Briana (Johnsona, eks-Geordie, przyp. MH)
MY: Kiedy wymieniono jego imię, powiedzieliśmy "NIE", ze względu na jego koszulkę i szorty drużyny Newcastle. Wyglądał jak gość z kabaretu. A jego zespół był do bani. Ale Brian chciał przyjechać, więc przyjechał i to było coś całkiem innego, niż popowe pioseneczki. Pojammowaliśmy trochę. Chcieliśmy sprawdzić, jak głośno ponad zespół może się wybić. Był pierwszym wokalistą, którego naprawdę było słychać. W końcu zdecydowaliśmy się pracować z nim.
MH: I nagle Brian jest w zespole, który wszyscy znają. Jak to przyjął?
AY: To było pewnie wyzwanie. Zmienił się charakter piosenek. Bon wyśpiewywał wszystkie teksty, a Brian stawiał bardziej na przenikliwy krzyk. Trzeba było więc trochę pozmieniać. Na "Back In Black" eksperymentowaliśmy z tym, jak najlepiej wykorzystać jego głos. Jak znaleźć miejsce, w którym wszyscy czuliby się komfortowo.
MH: Musiało to być trudne. Mieliście już swój styl pracy, a tu nagle pojawia się nowy człowiek…
MY: Brian był dość elastyczny. Jak każdy nowy człowiek w zespole, starał się być na odpowiednim miejscu. Potrzebował wsparcia, więc je dostawał. Kiedy śpiewał dobrze, mówiliśmy mu o tym. Mutt lubił pracować z Brianem sam na sam, bo on zawsze woli tak pracować. Ale później wzywał nas mówiąc "oto, co dziś zrobiłem". Pytał, jak się nam podoba. Mówiliśmy, że się podoba. Mutt potrafił śpiewać równie wysoko, co Brian, więc jeśli Brian nie wyciągał, pomagał mu. Brian myślał, że jeśli pójdzie źle, to on będzie kozłem ofiarnym. Potrzebował więc wsparcia. Mówiliśmy mu, że jesteśmy zespołem, że nie jest z tym sam. "Po prostu rób swoje, jak możesz najlepiej", mówiliśmy. I robił.
MH: Czy wasz okres żałoby wpłynął jakoś na album?
AY: Wiedzieliśmy, jak go nazwiemy, ze względu na Bona. "Back In Black". Chcieliśmy czerni. I wielkich dzwonów, w "Hell’s Bells"…
MY: Wytwórnia dała nam różową okładkę. Odsyłaliśmy projekty okładek sześć razy w tygodniu, mówiąc, że kiedy zrobi się czarna, będzie dobrze. Bez obrazków, z tłoczeniami. W końcu zgodziliśmy się na odrobinę szarości z boku. Amerykanom podobały się wtedy jaskrawe kolory. Ale teraz wszyscy chodzą w koszulkach "Back In Black", to czasem oszałamiające. Wtedy wszyscy mieli żółte i różowe farbowane ciuszki. Było ciężko dotrzeć do Amerykanów, ale do nich dotarliśmy.
MH: A dzwon? Czy pojawił się podczas procesu nagrywania?
AY: Tony, inżynier dźwięku, zrobił wycieczkę po angielskich kościołach w poszukiwaniu dobrego dzwonu. I znalazł.
MH: Podobno razem z dzwonem nagrało się też ćwierkanie ptaków?
MY: Tak, ale przefiltrował te ptaki.
AY: Zastrzelił je. Hej, są wśród was miłośnicy zwierząt? (śmiech) Sprowadzili lisa i zjedli lunch (śmiech)
MH: Porozmawiajmy o klipach z tamtego okresu…
MY: To była szybka piłka. Pięć kawałków w ciągu jednego popołudnia. Wielu operatorów kamer się na nas wypięło. Kamerzyści często strajkują, kiedy nas widzą.
MH: Dlaczego?
MY: Jesteśmy za głośni. Pozakładali słuchawki ochronne i wciąż się skarżyli. David Mallet zrobił później raz jeszcze jeden czy dwa klipy z tamtego okresu. Jest świetny, jest jak jeden z członków zespołu.
MH: Porozmawiajmy o nim. Które jego produkcje lubicie najbardziej?
MY: "Thunderstruck" był świetny. David poszedł na całość.
AY: On zawsze mówi ci, czego będzie od ciebie chciał. Nie każe wskakiwać do akwarium z rekinami. Uprzedza cię, co będziesz musiał robić. I możesz zaoponować. I wiesz, że nie skończysz z węgorzem na głowie.
MH: Nie przypominam sobie teledysku z węgorzem.
AY: W "Who Made Who?" wrzucili mnie do wody i mówili coś o wężach, więc wziąłem nogi za pas. I wrzucili na mnie jakąś kobietę.
MH: "Who Made Who?" było dużą produkcją…
AY: Mallet powiedział "zbierzcie dużo Angusów i zróbcie z tego produkcję".
MH: I jak się czułeś widząc kilkaset swoich odbić?
AY: Myślałem, "świetnie, jestem zbyteczny. Mogę stąd spadać. Macie sześciuset mnie do wyboru".
MH: Niektórzy wydawali się wyżsi, niż ty.
AY: To dziwne. Sam wszystko robiłem. Wchodziłem na balkon i ześlizgiwałem się po linie, żeby wyglądało to na potężny skok. Kurewsko boję się wysokości. Na tym balkonie czekałem na własną śmierć.
MH: Wróćmy do "Back In Black". To był niepewny okres w historii grupy. Ale album się sprzedał.
MY: Przez pół roku koncertowaliśmy w Stanach z "Back In Black". Na początku byliśmy na sto osiemdziesiątym dziewiątym miejscu listy. Później oczko do góry, dwa i pod koniec byliśmy na pięćdziesiątym miejscu. Kiedy dwa tygodnie później dotarliśmy do Australii, byliśmy na drugim miejscu. Myśleliśmy, że to błąd w druku. Ale byliśmy wtedy rozrzuceni po całym świecie i nie mogliśmy za bardzo świętować sukcesu. Stwierdziliśmy, że poczekamy, aż dostaniemy czeki. Ciągle czekamy.
AY: Lada dzień…
MH: W roku 1981 wydarzyło się kilka ważnych rzeczy. Byliście po raz pierwszy gwiazdami Donnington, co rozsławiło festiwal a z was zrobiło największy zespół rockowy tamtych czasów.
MY: W Wielkiej Brytanii tak, ale w Ameryce mieliśmy większe terytorium do obstawienia. Kiedy ukazało się "For Those About To Rock", to była nasza największa trasa. Ludzie przegapili "Back In Black", bo przyjechaliśmy i pojechaliśmy zanim płyta skoczyła do góry na listach. To była kombinacja "Back In Black" i "For Those About to Rock"…
AY: I wydali wtedy ponownie "Dirty Deeds", więc były trzy płyty…
MY: W pewnym momencie wszystkie wylądowały w pierwszej piątce. Publiczność była gigantyczna. Więc zamiast grać na stadionie, graliśmy po trzy koncerty w halach, bo wolimy mniejsze koncerty…
MH: W 1981 pojawiliście się też na okładce pierwszego wydania Kerrang. I staliście się tym samym odpowiedzialni za rozkwit prasy muzycznej, bo gdyby nie wy, byłoby to jednorazowe wydawnictwo, a nie miesięcznik. Gdyby nie wy, na świecie byłoby mniej rockowych dziennikarzy i życie byłoby dla was łatwiejsze.
MY: Więc powinno się z nami robić ładniejsze wywiady.
AY: Wrzućcie nas z powrotem na okładkę. To was nauczy! (śmiech) Ich błąd…
MH: Wtedy prawie osiągnęliście masę krytyczną. Wszystko się układało. Musieliście być w bardzo wygodnej pozycji nagrywając "For Those About To Rock", z takim poparciem za sobą…
MY: Nigdy nie myśleliśmy w ten sposób. Nie wyskakiwaliśmy przed siebie. Staliśmy twardo na ziemi. Nikomu nie uderzała do głowy woda sodowa. Musieliśmy wychodzić do ludzi i wykazywać się każdego wieczora. Dawać z siebie wszystko. Kiedy skończyliśmy "For Those About To Rock", mieliśmy dzień wolnego i ktoś z ekipy zaproponował wypad do Karoliny na plażę, na popijawę. Pojechaliśmy i sprzątnęli nas z plaży.
AY: Przysłali armię, żeby nas wykurzyli.
MY: To był jedyny przypadek, kiedy rzeczywiście świętowaliśmy.
MH: Opowiedzcie o teledysku do "For Those About To Rock". Skąd się wzięły działa?
AY: To nie były pierwsze działa, których próbowaliśmy. Mieliśmy inne przez jakieś dwa tygodnie, ale wciąż nam wybuchały. Były jak pirackie armaty. Wybuchały i iskry lądowały albo na nas, albo na widowni. Musieli coś w nich naprawić, a później znaleźli nam jakieś koła jak z czasów wojny secesyjnej i zrobili działo w takim stylu, z kołami.
MH: Zaciekawiło mnie to.
AY: Nas też to ciekawiło, bo tamte poprzednie parzyły nam dupska.
MH: Porozmawiajmy o "Blow Up Your Video". Tytuł wydaje się sugerować, że mieliście dość klipów i że może pora przestać sobie zawracać tym głowę.
MY: To prawda. Choć pracując z Davidem Malletem, zmieniliśmy nasze zdanie o klipach. On siedział z nami i rozmawiał o wszystkim. Słuchał opinii wszystkich i wybierał to, co wszystkim odpowiadało. Nie proponował niczego, czego nie chcielibyśmy zrobić, miał wyczucie. Robienie teledysków stało się dobrą zabawą. To tak, jak znaleźć dobrego producenta. Tak jak z Muttem Lange.
AY: Dawałeś im, czego chcieli, a oni dawali ci to, czego ty chciałeś. Mogłeś być sobą, a to nie to samo, co jakiś koleś, który przychodzi i mówi ci "wiecie co, chłopaki, dam wam kostiumy baletowe". Robi z ciebie coś, czym nie jesteś.
MH: A teledysk do "Heatseeker"? To w nim rakieta uderza w gmach opery w Sydney.
AY: I dobrze. Nigdy mi się nie podobała ta opera… To był dobry pomysł. Musiałem zanurkować w jakiś ekran. Kiedy skakałem, zaczepiłem o coś stopą. Później były wybuchy, miałem wstrząs mózgu i sińce.
MH: Czy jest różnica pomiędzy codziennym Angusem, a tym, którego widzimy na scenie?
AY: Na pewno. Nie tańczę tak poza sceną. Może zależy to od tego, z kim przebywam, ale raczej tego nie robię.
MH: Ale w sensie psychicznym. Chodzi o energię, którą prezentujesz na koncertach.
AY: Trzeba się przestawić. Malcolm wie, zawsze przed koncertem znikam na parę minut, żeby się skupić. I jestem gotowy.
MH: Za czasów "Heatseeker" zagraliście po raz pierwszy od siedmiu lat w Australii…
MY: Kiedy jesteśmy tak długo w trasie, zwykle nie wyjeżdżamy na wakacje. A później wracasz do domu i twoja baba mówi "wyjedźmy gdzieś". I jedziesz, chociaż ostatnie, na co masz ochotę, to wsiadać do kolejnego samolotu. Nie lubisz podróżować. Nie wynajmujemy własnych odrzutowców. Wolimy już autobusy, bo w nich można palić. I tak możemy palić wzdłuż i wszerz Ameryki.
AY: Moglibyśmy palić dookoła świata!
MH: Chronicie swoją prywatność. Nie słychać o was nic, kiedy nie koncertujecie…
MY: Nie mamy nic ważnego na głowie. Nie martwimy się o lasy deszczowe ani o Afrykę.
MH: Ale poza zespołem macie swoje odrębne życia. Mogę spytać, porabiacie?
MY: Mam dwoje dzieci. Wychowujesz dzieci, starasz się, żeby były normalne. Nie chcesz, żeby wyrosły na Jacków Osbourne’ów. Jeśli nie ma cię przez długi czas, musisz nadrobić wszystko. No i jest muzyka. Te dwie rzeczy razem. Wszystkim nam potrzeba trochę normalności po długiej trasie.
MH: A co jest jeszcze przed wami do osiągnięcia?
MY: Osiągnęliśmy dużo więcej, niż planowaliśmy. Kiedy zaczynaliśmy, chcieliśmy grać w klubach na całym świecie. Ale nigdy nie sądziliśmy, że osiągniemy to, co osiągnęliśmy. Zawsze się staraliśmy. Nie byliśmy leniwi. Zawsze myśleliśmy o tym, jaki będzie nasz następny krok. Robimy muzykę, zastanawiamy się "Co my tu mamy?". Później decydujemy, co dalej. I na tym etapie właśnie jesteśmy.
You must be logged into post a comment.