Search for:
 

Tam Tam Project: Muzyka stała się moim tlenem



Ludzie zamiast rytmu

Z Piotrem Jacksonem Wolskim, liderem grupy Tam Tam Project, muzykiem grającym na instrumentach perkusyjnych i kompozytorem rozmawia Sławomir Kwiecień.

Czym dla ciebie jest podróż. Jakie niesie pierwotne skojarzenia?

Kojarzy mi się przede wszystkim z wiedzą. Podróż, która jest podróżą tylko po to żeby jechać i wybyczyć się na słońcu, nie ma dla mnie wartości. Ma jedynie wtedy sens, jeżeli poznaję nowych ludzi, zbieram informacje i czegoś się dowiaduję o miejscu, w którym jestem… Tylko taka podróż mnie interesuje.

Tym, co cię zawsze napędzało i inspirowało, była podróż za rytmem, poszukiwaniem nowych brzmień… Czy dalej tak jest?

To się teraz trochę zmieniło. Moje pierwsze podróże odbywały się właśnie ze względu na instrumenty perkusyjne i ten klucz mnie najbardziej interesował. A teraz, nie oszukujmy się, lata lecą, człowiek dojrzewa i widzi sprawy z innej perspektywy. Sposób myślenia, moje usposobienie, zmieniło się w momencie założenia rodziny. Teraz bardziej interesuje mnie aspekt ludzki, współżycia, przenikania się kultur. Jak ci ludzie żyją, czego im brakuje, co można im dać…

Starasz się umniejszać lęki swoje i innych także w trosce o dzieci, aby one się lepiej czuły w świecie targanym namiętnościami.

To ewidentnie dochodzi do głosu w mojej muzyce. Tak, jak wcześniej Tam Tam Project tworzył muzykę instrumentalną, a na pierwszej płycie były tylko trzy kompozycje z udziałem Mamadou i w ogóle trzy z tekstem, tak teraz ta proporcja się odwróciła – dziewięć kompozycji z tekstem i tylko dwie instrumentalne. To jest dowód na to, że kiedy rozmawialiśmy o zarysie tej płyty i czym miałaby ona dla nas być, to okazywało się, że nie chodziło nam tylko o nagranie muzyki. Jest tam pewien rodzaj przesłania.

Zanim jednak założyłeś Tam Tam Project, to wcześniej już mocno zdążyłeś ograć się w różnych formacjach. Co było tym pierwotnym impulsem w rozbudzeniu zainteresowań muzycznych?

Zdecydowanie instrument. Wcześniej z muzyką nie miałem nic wspólnego. Moje życie miało się potoczyć zupełnie innymi torami. Pochodzę z Częstochowy i od małego czytałem ludziom Pismo Święte. Wygrywałem jakieś konkursy recytatorskie, tańczyłem, śpiewałem… Mówiono, że jestem dzieckiem utalentowanym artystycznie. Natomiast nigdy mi wtedy nie przyszło do głowy, że mógłbym zostać muzykiem. To, co wtedy najgorzej mogłem robić, to było granie na dzwonkach na podniesienie w kościele. Dostawałem za to ciągle w łeb od kościelnego, bo byłem kompletnym kretynem w tym względzie. Nie przypuszczałem, że kiedyś granie na dzwonkach będzie częścią mojego życia, bo tak w przypadku instrumentów perkusyjnych również jest.

Zanim jednak porwała cię muzyka i poszedłeś za rytmami bębnów podjąłeś decyzję, która w gronie rówieśników była czymś rzadkim.

Po szkole podstawowej poszedłem do tego Niższego Seminarium Duchownego, ale niedługo potem okazało się, że moja natura nie pozwala mi na życie w zamknięciu. Zrezygnowałem i poszedłem do liceum humanistycznego, bo to była najprostsza droga. Zapamiętałem taki dzień, miałem wtedy 17 lat i z kolegami, którzy się interesowali muzyką, wszedłem do klubu studenckiego Wakans w Częstochowie. Tam miał próbę zespół Tie Break. Nic o grupie wcześniej nie wiedziałem, a kiedy zobaczyłem grającego na instrumentach perkusyjnych Zbyszka UHURU Brysiaka, coś mi powiedziało, to chcę robić. Od tej chwili moje życie zostało podporządkowane muzyce, łącznie z rzuceniem szkoły, poważnym konfliktem z rodziną i różnymi bardzo ostrymi zakrętami w życiu. Uczyłem się gry na bębnach inspirując się dobrą muzyką i słuchając rad starszych kolegów. Muzyka z dnia na dzień stała się moim tlenem.

Jakiś wilczy zew tam się wtedy w tobie odezwał…

Ja nie wiem, co to się tam wtedy odezwało. Po prostu to się stało. Oczywiście teraz mogę doszukiwać się jakichś uwarunkowań genetycznych. Czasami zastanawiam się, dlaczego tak bardzo kręci mnie jeden specyficzny rodzaj muzyki, a inny już nie. I nie myślę tu o gatunkach, typu blues i reggae… ale wprost o muzyce opartej na instrumentach perkusyjnych. Pewna stylistyka grania na instrumentach perkusyjnych i użyte dookoła tego motywy muzyki arabskiej, od pierwszych taktów wzbudzają we mnie szczególne emocje. Mam przyspieszony puls, ciarki… Nawet mówiąc o tym, mam w tej chwili ciarki na całym ciele, włosy mi dęba stają i czuję jakbym był przed walką. A z kolei inna muzyka oparta na instrumentach perkusyjnych już takich emocji u mnie nie wyzwala. Pytanie, dlaczego tak się dzieje? Nie sposób na to odpowiedzieć wprost.

Pewna określona melodia, rytm jest dla ciebie niczym jakiś niezwykły naturalny środek pobudzający, rodzaj narkotyku… A jak to jest z rytmem w tradycji muzycznej kręgu kultur najbliższych tobie.

Rytmika w polskiej muzyce ludowej jest w gruncie rzeczy czymś marginalnym. W Europie, według moich obserwacji zaczyna się od Budapesztu i przebiega w dół Europy. Tam rytmika ma coraz większe znaczenie. Portugalia, Hiszpania, kraje bałkańskie… aż po Afrykę. Na północy świadomość rytmiczna jest bardzo słaba. To brzmi już jak anegdota, ale do dzisiaj w jedynej organizacji, która chroni prawa autorskie w Polsce nie można zarejestrować utworu perkusyjnego. U nas w pojęciu muzyki nie istnieje coś takiego, że kompozycją może być utwór zagrany na instrumentach perkusyjnych, które nie mają skali, nie są harmoniczne. Nawet jeżeli jest to grane na bębnie, to trzeba rozpisywać dźwięki, co jest totalnym nieporozumieniem.

A jak to jest gdzie indziej skoro u nas rodzi to takie problemy?

Jest to problem pewnej świadomości, bo w świecie, w jakim żyjemy nie ma problemu z wymianą informacji. W naszej globalnej wiosce, gdzie informacje przebiegają z sekundy na sekundę, wystarczy po prostu zajrzeć do organizacji w Paryżu, takiej samej jak w Polsce i możemy się dowiedzieć, że płyty perkusyjne są w standardzie, rejestruje się ich kilkaset rocznie. Jest to zwyczajna twórczość i należałoby zmienić także nasze prawo.

Natomiast pani w ZAIKSIE mówi, że nie można zarejestrować takiej kompozycji, co jest dowodem na to, że jeśli coś nie ma melodii, to u nas nie jest muzyką. Rytm nie jest muzyką, rytm jest rzeczą towarzyszącą melodii. To jest dowodem na to, że kulturowo mamy poważny problem. Inna sprawa, że u nas instrumenty perkusyjne są określane jako przeszkadzajki. Czyli coś, co przeszkadza…

W takim razie bez nieustannego przeszkadzania trudno sobie wyobrazić dzisiaj muzykę i to nie tylko rozrywkową.

Język niesie ze sobą jakieś pierwotne znaczenia. A przeszkadzać, to robić coś, co może przeszkodzić w wykonaniu dzieła. Cyganić, z kolei to oszukiwać. Określanie imieniem nacji czegoś, co jest naganne równoczesnie jest nazwaniem kogoś złodziejem czy oszustem. Musimy o tym pamiętać. Ludzie zapominają o wadze słowa. Używają słów nie myśląc o ich znaczeniu. Bardzo często mam konflikty dotyczące tej kwestii z innymi, ponieważ powiedzenie czegoś z pozoru lekkiego obraża innych.

Wspominałeś o zafascynowaniu Tie Breakiem, uległeś wtedy jakiejś magii. A jak wspominasz swoje pierwsze kroki na scenie?

Rzeczywiście uległem magii. Długie godziny ćwiczeń, jeżdżenia za grupą Tie Break, potem nauka w zespole Paw itd. Patrząc z pewnej perspektywy muszę stwierdzić, że nawet grając w Young Power, bo to był taki pierwszy mój zawodowy punkt odniesienia, wiele rzeczy robiłem nieświadomie. To nie była kwestia tylko umiejętności technicznych, ale pewnej dojrzałości, poziomu rozwoju…

Był to jednak konieczny etap w procesie artystycznego dojrzewania…

W wieku 20. lat trudno mieć jakieś wizje. To była radość, że mogę grać. Co do świadomości, to były totalne maliny. Ten etap skończył się osiem lat temu, może pięć. Swój życiorys artystyczny dzielę w uproszczeniu na dwa podstawowe etapy. Pierwszy: od tej fascynacji, grania gdzie popadnie i z kim popadnie, w dobrych projektach, ale generalnie jako seidman u kogoś, do momentu założenia rodziny. I drugi etap: od założenia rodziny. Świadome podejście do twórczości i chęć mówienia o swoim świecie. Teraz już w ogóle nie grywam sesyjnie, gram tylko i wyłącznie w swoich projektach, dlatego, że często nie zgadzam się z przesłaniem i podejściem do muzyki. Nie robię tego tylko i wyłącznie dla zabawy, nie robię tylko dla pieniędzy. Interesują mnie w tej chwili inne wartości. Czasami wolę odmówić grania, niż grać tylko po to żeby zarobić pieniądze i wziąć udział w balandze.

Ale masz krąg sprawdzonych przyjaciół, z którymi świetnie się dopełniacie i jesteście w stanie robić oryginalne rzeczy.

Najbliższym mi człowiekiem, z którym najbardziej się rozumiemy jest Mamadou Diouf, Senegalczyk, który śpiewa w naszym zespole. Śmialiśmy się nawet, kiedy jako producent decydowałem o tym, które zdanie będzie powtórzone w danej piosence po to, żeby wypełnić frazę, aby tam nie było za dużo tekstu. Wyznaczyłem jedno zdanie, zupełnie nie wiedząc, co ono znaczy w języku wolof. Jakoś siedziało mi melodycznie. Mamadou powiedział mi, że wyznaczyłem podświadomie zdanie, które jest sentencją tej piosenki. Mamy kontakt tego rodzaju, dogadujemy się w pół słowa, nie mamy żadnych problemów.

Jak wyglądało pierwsze spotkanie z Mamadou? W Polsce przebywa już dosyć długo…

Pierwszy raz spotkałem Mamadou na koncercie z zespołem Voo Voo, on wtedy śpiewał, a ja byłem zaproszony do grania. Było to spotkanie w okresie bardzo dużej ilości występów w różnych miejscach i jakoś nieszczególnie je zapamiętałem. Właściwe poznanie nastąpiło wtedy, kiedy Tam Tam Project stał się zespołem. Na początku był to duet perkusyjny. Paweł Mazurczak, były basista Tam Tamu wspomniał kiedyś, że jest taki Senegalczyk, że może on by coś zaśpiewał. Dopiero kiedy go przyprowadził, okazało się że się znamy.

A jak wyglądają twoje kontakty np. z Tytusem Wojnowiczem i pozostałymi muzykami.

Tytus jest aktualnie bardzo zajęty, sporo koncertuje. W ogóle to rzadko się spotykamy, ponieważ należymy do grona ludzi, z których każdy podąża swoją ścieżką. A jeżeli już dochodzi do spotkania, to rozmawiamy na temat tego, co trzeba natychmiast zrobić. Osobą, która dba o to, czy ten zespół będzie, czy nie będzie grał, jestem tylko i wyłącznie ja. Oni doskonale wiedzą o tym i chyba nawet z dużą przyjemnością cedują tego rodzaju obowiązki na mnie. Ja to robię, bo mam do tego energię. Dzięki Bogu mamy taki czas, że płyty można niemalże już tworzyć w domu. Mam taką możliwość. W momencie, kiedy mam wizję kompozycji, zapraszam poszczególnych członków zespołu, żeby zacząć ją krystalizować lub zapraszam Mamadou aby zaśpiewał mi jakąś znaną z dzieciństwa afrykańską piosenkę i do tego powstaje aranż.

Ale jest to taka muzyka, która aż się prosi aby mogła zaistnieć w żywym kontakcie z ludźmi. Ja na pewno chciałbym być na takim koncercie.

Kiedy powstanie zainteresowanie i ktoś będzie chciał żebyśmy zagrali, wtedy zorganizujemy próby i będziemy grać. Produkcja tej płyty była bardzo długa i jestem trochę zmęczony. Trzy lata pracy jej poświęciłem. Z utęsknieniem czekam na dzień premiery. To, że skończyliśmy nagrywać w studiu, w moim przypadku nie wiązało się z rozstaniem z dźwiękami. Reżyseria klipu, produkcja i montaż, dalej wiąże się z przebywaniem z tą muzyką.

Na czym polegają podstawowe różnice pomiędzy poprzednią, a obecną płytą. Na ile była ona przemyślanym projektem artystycznym?

To była jeszcze radosna twórczość. Pierwotnym zamysłem płyty, była chęć zrobienia mojego ulubionego utworu symfonicznego, "Bolero" Ravela w wersji przyswajalnej dla młodych ludzi. Na początek miał to być numer instrumentalny, a ponieważ obserwuję świat, rzeczywistość w której żyję i która mi się nie podoba, chciałem o tym mówić. Powstał tekst, który stał się częścią tej kompozycji. Do dzisiaj z tym tekstem są problemy, ponieważ zbyt wielu ludzi uważa, że jest zbyt brutalny albo, że nie pasuje do tego dzieła. Taka jest jednak moja wersja tego „Bolera”, z którą się w stu procentach utożsamiam. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że to, co tam jest powiedziane, to jest to, co myślę.

Jak oceniasz szansę zaistnienia płyty na dosyć trudnym rynku muzycznym, gdzie choć wydaje się sporo, to są to często bardzo przypadkowe rzeczy…

Brałem udział w wielu dobrze rokujących projektach artystycznych, które nie miały żadnego oddźwięku wśród polskich słuchaczy. A czasami widziałem jak coś zrobione jednym palcem, okazywało się sukcesem. Wszystko to, co się wydarzy będzie przyjemnym aspektem sprawy i dobrym znakiem, że również grono słuchaczy zmienia się i dojrzewa.

Mam nadzieję, że ludzie chcą lepszej muzyki i nie chcą całe życie słuchać chłamu który jest im pompowany jedynie po to, aby zarobić pieniądze. Nawet w to wierzę, gdybym nie wiedział, że tak jest, nie obserwował tego mechanizmu, to nie robiłbym tej muzyki, bo nie byłoby sensu.

Wiemy, że propozycja do wszystkich, nie trafia tak naprawdę do nikogo, bo jednym uchem wpada, a drugim wypada. Ale jeśli ktoś zarazi się niebanalną melodią, rytmem to już coś to zmienia…

Coś się jednak zmienia. Oprócz oficjalnego rynku muzyki pop, istnieje jeszcze inny rynek. Wystarczy się zajrzeć do portali internetowych i zobaczyć ile jest festiwali, koncertów, które odbywają się gdzieś w Polsce. Ludzie mają swój klucz artystyczny. Robią wspaniałe rzeczy.. Oczywiście, jeżeli uda nam się zawrócić z drogi plastikowej muzyki chociaż jedną młodą osobę, która usłyszy te teksty i będzie chciała zagłębić się w ten świat to uważam że płyta spełni swoją rolę.

Ta muzyka jest skierowana do ludzi, którzy poszukują przede wszystkim głębszych wartości w swoim życiu, i którzy oczekują tego również od muzyki.

W tej muzyce jest energia, która jest w stanie porwać ludzi…

W przypadku naszej muzyki, co stwierdzają również koledzy w zespole, to nie jest muzyka, która trafia w pierwszym momencie i po pierwszym przesłuchaniu już pamiętasz i możesz zagwizdać temat. Natomiast prawdą jest, że ja przy pierwszej płycie, a teraz i przy drugiej, odkrywam mechanizm, że ta muzyka tym bardziej się podoba, im częściej jej się słucha.

Masz ciekawe doświadczenia w tworzeniu muzyki filmowej. Współpracowałeś m.in. z Michałem Lorenzem, J. P.Kaczmarkiem. Czy chętnie byś to powtórzył. Ostatnio z dużą pasją tworzysz klipy do utworów swojej płyty…

Z Kaczmarkiem w ogóle się nie widziałem, odebrałem telefon, że mam zagrać do filmu Quo Vadis partię bębnów. Dostałem płytę demo, przyjechałem, zagrałem i tyle. Taki sposób pracy jest standardem. Bardziej twórczo odbywało się to przy filmie Psy 2, gdzie współpracowałem z Michałem Lorenzem. Tam zagraliśmy Marcinem Pospieszalskim sekcję i to było przeżycie, które pamiętam do dziś. Interesująca była współpraca przy tworzeniu muzyki do filmów z Tomaszem Stańko. Zapamiętałem tą szczególną aurę. Miałem także przyjemność nagrania kilku płyt z Tomkiem Stańko, a nawet przez moment byłem kierownikiem zespołu. W naszym wypadku klip do utworu, to nie jest zlepek przypadkowych ujęć, tylko jest to próba opowiedzenia historii inspirowanej tematem utworu. Marzy mi się, aby dzięki tej płycie i wysłuchaniu tych dźwięków ktoś zaproponował nam zrobienie muzyki filmowej. Uważam, że nasza muzyka jest również zdecydowanie obrazowa. Absolutnie nie boimy się wyzwań. Z wielką namiętnością używam w tej muzyce kolorów świata, naturalnych dźwięków, czyli pisku opon samochodowych, wiatru, burzy. Chciałbym robić muzykę filmową w tym składzie i z tymi ludźmi.. Mamy duże doświadczenia w robieniu takiej muzyki, od strony technicznej również nie ma żadnego problemu. Ale jesteśmy drodzy.

A propos tych wizji filmowych, z waszą płytą wiążą się ze względu na oprawę plastyczną, a niektórym będą się kojarzyć w przyszłości wizje malarskie Tomasza Sętowskiego. Skąd wziął się taki pomysł?

Pochodzimy z tego samego miasta, Częstochowy, aczkolwiek ja już od 15 lat z małą przerwą, nie mieszkam już w Częstochowie. Na początku naszej znajomości Tomasz Sętowski był po prostu malarzem. Malował obrazy a ja byłem „ten Jackson, który grał bóg wie gdzie i z kim…” Później, przez jego wytężoną pracę i determinację, w momencie kiedy z powrotem przenosiłem się do Warszawy, okazało się że Sętowski nagle stał się artystą światowego kalibru, co wydaje się dość typowe. Wcześniej się na kimś poznają tam, niż u nas. Jego obrazy wystawiane są w najlepszych galeriach w Nowym Jorku, Tokio, Barcelonie… Wiele osób nie wie jednak dalej, kto to jest Tomasz Sętowski, choć jest on już malarzem średniego pokolenia.

Ale w malarstwie Sętowskiego z pozoru odległego od twoich tematów i motywów… jednak odkryłeś coś bardzo ważnego dla siebie.

Kiedyś grałem na jego wernisażu. Obrazy te wywierały na mnie duże wrażenie. Zadawałem sobie pytanie, co my mamy wspólnego? Przecież on nie maluje Afryki, nie maluje arabskich wzorów, które my gramy. Nie maluje pięknych Afrykanek albo dziewczyn z Azji. Nie ma tam podróży po różnych rejonach świata. Ale był jeden klucz. Aby naszą muzykę polubić, zintegrować się z nią i chcieć jej później słuchać, trzeba w nią wejść, ponieważ ona jest wielowarstwowa. To samo dzieje się z obrazami Sętowskiego. Obrazu Tomka nie da się obejrzeć, stojąc przed nim dwie minuty, jak to się odbywa standardowo. Trzeba im się długo przyglądać aby dostrzec tę wielość szczegółów. Uważam, że nasza muzyka jest tłusta i jego obrazy są tłuste. I to jest ten element, który nas łączy. Inną kwestią jest to, że łączy nas także swobodne artystyczne podróżowanie bez granic. Możemy sobie na to pozwolić.

Wolność tworzenia, podejmowania decyzji. Czy w rozmowach z wydawcą płyty nie musiałeś z czegoś ustąpić.

Mam wydawcę, który mnie nie ograniczał programowo. Jedyna kwestia, która była ważna na początku, to czy są zainteresowani wydaniem tej muzyki? Jeśli już byli do tego przekonali, to wyszli z założenia, że mogę mieć wolną rękę. Małe wytwórnie mają swoją wielką rolę do odegrania. Mogą staranniej zająć się muzyką danego artysty, a przy tym wydać płytę lepiej i taniej.

Comment!

You must be logged into post a comment.