Comment!
You must be logged into post a comment.
Rennie Pilgrem w rozmowie z Maćkiem Szwarcem
Na początku lat 90. udzielał się na scenie hardcore breakbeat. W połowie lat 90., wraz z Adamem Freelandem i Tayo, stworzył podwaliny nowego stylu – nu skool breaks. Już cztery razy z rzędu w ramach International Breakbeat Awards otrzymywał nagrodę za największy wkład w scenę breakbeatową. W najbliższy piątek, 25 listopada, Rennie Pilgrem zagra w warszawskim On-Offie.
Maciek Szwarc: 25 listopada zagrasz w Warszawie. To jedna z kilku imprez, którymi świętujesz wydanie setnej płyty w swojej wytwórni TCR (Thursday Club Recordings – przyp. aut.). Co myślisz o rozwoju breakbeatu z perspektywy tych 100 wydawnictw?
Rennie Pilgrem: W ostatnich 4-5 latach breakbeat bardzo zyskał na popularności. W Anglii i na świecie jest coraz więcej klubów, w których go się gra. Na Wyspach praktycznie co tydzień odbywa się dobra impreza breakowa. Fabric – chyba najważniejszy obecnie klub w Wielkiej Brytanii – regularnie zaprasza didżejów breakbeatowych, a co 3 miesiące organizuje noc, na której we wszystkich trzech salach grana jest taka muzyka. Nasz gatunek zdecydowanie dorósł, stał się ważną formą muzyczną. Ale z drugiej strony – coraz trudniej jest sprzedawać płyty. W ostatnich latach bardzo spadła sprzedaż winyli.
Czy TCR bardzo to odczuła?
– Niestety, tak. Znacznie zmalała nam sprzedaż. Ludzie słuchają muzyki z płyt CD, a kawałki ściągają sobie z netu. Nawet didżeje wybierają taką drogę. Szkoda by było, gdyby winyl zniknął… Chwilę zajęło, nim ściąganie mp3 stało się popularne, i myślę, że teraz też na pewno chwilę zajmie, nim ludzie zaczną płacić za ściąganie muzyki. Zwłaszcza starsza generacja, przyzwyczajona do winyli i kompaktów, może mieć z tym problem. Idea płacenia za coś, co fizycznie nie istnieje, to coś zupełnie nowego… Młodsze pokolenie nie ma z tym problemu, ale nie jest już tak oddane muzyce i często nie widzi potrzeby, by za nią płacić.
W przypadku małego labela, jak TCR, plusem jest to, że możemy działać, reagować i decydować szybko. Możemy bez dużego ryzyka próbować nowych rozwiązań, jak np. iTunes. Wielkie firmy mają z tym problem. Ogólnie muzyka w necie to spore wyzwanie dla przemysłu muzycznego. Pod względem zarabiania pieniędzy empetrójki na pewno zastąpią winyle.
Naprawdę obawiasz się, że winyle mogą zniknąć z rynku? 15 lat temu krzyczano, że kompakty wyprą wszystkie inne nośniki. A jednak muzyka taneczna i didżeje zrobili swoje…
– Jasne. Z tym, że winyle nie powrócą już na pewno jako nośnik dla publiki, dla 'konsumentów’ muzyki. To niemożliwe. A i didżeje coraz częściej grają z kompaktów. Mogą zabrać ze sobą o wiele więcej muzyki.
Wróćmy jeszcze na chwilę do pierwszego pytania i kondycji sceny breakowej. Didżeje utożsamiani z innymi stylami, jak progressive czy electro, sięgają coraz częściej po breakbeat…
– No właśnie, nawet didżeje house’owi grają takie kawałki! Breakbeat ma tyle odcieni, że może pasować do najróżniejszych setów.
Po twardych nu skoolach, funky breaks, wpływach technicznych czy dubowych i reggae’owych, w ostatnim czasie w breakbeacie pojawiło się sporo brzmień rockowych i electro. Co dalej?
– Jak dla mnie – więcej klawiszy. Zauważ – teraz na topie jest electro house i mnóstwo takich numerów rzeczywiście brzmi świetnie. A czemu? Właśnie dlatego, że zawierają dużo syntezatorowych riffów i hałasów. Myślę, że breaki też tego potrzebują. Z rockowym brzmieniem również nie od razu było tak wesoło. Na początku ludzie go nie lubili. Gdy na swojej płycie umieściłem kilka takich elementów, odzew nie był entuzjastyczny. Ale gdy trzy miesiące temu pojechałem do Australii, zastałem tam prawdziwe szaleństwo na punkcie brzmienia rocky breaks. Fajną rzeczą w breakbeacie jest właśnie to, że możesz pójść we wszystkie strony – electro, rock, funky. Jedyny warunek to połamane podkłady.
Uważa się, że breakbeat narodził się w Stanach, potem przyszła Anglia, potem nastąpiła inwazja breaków w Australii. Czy jeżdżąc po świecie, widzisz jakieś nowe ciekawe miejsca, mogące stać się breakbeatowym epicentrum? W Europie od jakiegoś czasu wiele mówi się o scenie włoskiej i hiszpańskiej…
– Hiszpania zawsze była breakbeatową potęgą. Ale ta scena ostatnio niezbyt mi się podoba. Didżeje grają tam kawałki po 145 BPM. Jak dla mnie, to za szybko. Przy 140 gubi się gdzieś funk. To prawie jak zwolniony drum’n’bass. Kilka osób zmarło tam na ekstazach, trudniej im teraz robić imprezy. Ale jak już robią, to zapraszają po 15 didżejów. Graliśmy tam z Blimem. Po 45 minut każdy. 12 kawałków. To żart, jak na zagraniczny booking. Wielka szkoda, bo przez długi czas Hiszpania była moim ulubionym miejscem do grania.
Jeszcze kilka lat temu w brytyjskich mediach pokutowała opinia, że breakbeat to scena typowo singlowa, że nie jest w stanie ‘zrodzić’ prawdziwego autorskiego albumu.
– Tworząc album, dotykasz zazwyczaj następującego problemu: z jednej strony musisz zadowolić ludzi, którzy znają Cię z singli i lubią twoją muzykę, z drugiej – stworzyć materiał, którego da się słuchać w domu. Łatwo jest przegiąć w jedną lub drugą stronę.
Ale tu objawia się zaleta ściągania muzyki z netu. Odbiorca może sobie wybrać tylko te kawałki, które chce. Nie musi kupować całego albumu. A zatem artysta może dowolnie poeksperymentować.
TCR wydała w ostatnich latach kilka albumów autorskich – Twój, Blima, Koma & Bones. Ale macie jeszcze całą plejadę producentów, którzy dotychczas wydali tylko single. Planujecie kolejne longplaye?
– Widzisz, wydawanie albumów ma plusy i minusy. Fajnie jest wydać płytę kogoś, kogo się docenia, z kim współpracuje się od dawna i śledzi jego rozwój. Ale gorzej, gdy przychodzi do sprzedaży. To koszmar! Musisz konkurować na rynku z pieniędzmi EMI i Sony. W Anglii są tylko 2 sieci sklepów z muzyką – HMV i Virgin. Trzeba im płacić, by w ogóle wzięły płytę do sprzedaży, by wystawiły ją na półkę.
Zacząłem już pracę nad moim następnym albumem, ale równocześnie mówię wszystkim otwarcie, że TCR nie może skoncentrować się na longplayach. Może z czasem wypuścimy jakiś na mp3, ale w tej chwili wydanie albumu na CD lub na winylu to strata pieniędzy.
Twój long nazywa się "Pilgrimage". Pięć lat temu, gdy przyjechałeś do Warszawy zagrać w Piekarni, wśród ulubionych kawałków wymieniłeś… "Pilgrimage" z labela Hooj Choons.
– Hm… Nie pamiętam tego… Ale tak, rzeczywiście, był taki numer. Tylko nie pamiętam czyj…
OK, nieważne. Myślałem, że może to świadome nawiązanie. A czy poza tym, że tytuł dobrze komponuje się z Twoim nazwiskiem, symbolizuje coś więcej? Pielgrzymka w sensie muzycznym?
– W pewnym sensie tak. Cały album bazuje na breakbeacie, ale zawiera sporo różnych smaczków, np. jazzowych czy funkowych. Tytuł ma sens w zestawieniu z nazwiskiem, a przy okazji odzwierciedla jakąś przebytą drogę.
Skoro mowa o przebytej drodze… Byłeś jednym z liderów sceny hardcore breakbeat na początku lat 90. Myślisz, że ten styl może powrócić, np. zmutowany jak inne sprzed lat?
– Obecnie powstaje trochę nagrań, które mają brzmieć jak stary hardcore. Szybki, twardy breakbeat – np. taki, jaki wydaje label Hardcore Beats – bazuje na tamtym brzmieniu. Także w drum’n’bassie wciąż pojawia się sporo tamtych wpływów. Ale nie wydaje mi się, by mógł nastąpić jakiś wielki powrót hardcore’a.
Dla mnie nie ma w nim dziś niczego atrakcyjnego. Nie chcę do niego wracać, w ogóle nie chcę się cofać. Unikam starych brzmień. Przeżyłem to już kiedyś. Wtedy mnie to pochłonęło. Teraz wydaje się zwyczajnie stare i nieświeże. Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że nie lubię tamtych kawałków. To był fantastyczny okres w moim życiu – moje pierwsze kroki w muzyce tanecznej.
Wtedy, na początku lat 90., mieliśmy niewielkie możliwości techniczne, bardzo mało sprzętu, np. jedynie 20-sekundowy sampler. Ale teraz chcemy wydać album Rhythm Section w formacie mp3 z nowymi miksami. Uważamy, że warto. A przy okazji – tak mi się skojarzyło – obecnie z bootlegami jest trochę tak, jak z wczesnym breakbeatem: brało się elementy z dobrych nagrań house’owych czy reggae, i robiło z nich numery hardcore-breakbeatowe. Teraz ze wszystkiego robi się bootlegi.
Czy wydanie albumu Rhythm Section oznacza reaktywację tego projetu?
– Nie, nie. Wszyscy pozostajemy w kontakcie, ale zebranie nas w jednym miejscu byłoby chyba niemożliwe. Płyta będzie zawierała cały nasz stary materiał plus specjalnie zamówione remiksy. Wydanie planujemy na początek przyszłego roku.
W latach 90. Twoje kawałki były dość twarde, pełne dziwacznych, chorych dźwięków, raczej pokręcone niż melodyjne. Teraz mam wrażenie, że Twoja muza stała się bardziej przystępna.
– Rzeczywiście, kiedyś robiłem o wiele cięższe numery. Gdy zacząłem didżejować, zorientowałem się, że takie granie bardzo ogranicza publikę. Przy dziwacznych dźwiękach bawią się sami kolesie. Pamiętam, jak na imprezach ludzie schodzili z parkietu, bo było dla nich za ciężko, za twardo. Grając na całym świecie, odnoszę wrażenie, że teraz ludzie, idąc na imprezę, chcą po prostu fajnie spędzić czas, a niekoniecznie słuchać jakichś niezwykłych brzmień i muzycznych wyczesów. Żeby ściągnąć na dancefloor dziewczyny, trzeba grać bardziej funky i bouncy.
Nadal lubię potężny sound, ale w mojej muzie jest teraz więcej odcieni. Wciąż kręci mnie produkowanie nowych, fajnych, pojechanych dźwięków. Ale już nie tak okropnych i groźnych jak kiedyś. Chyba po prostu z nich wyrosłem, zestarzałem się (śmiech).
A do czego dorosłeś?;)
– Hm… Widzisz, wydałem już około 60 kawałków i wciąż staram się iść do przodu… Teraz chciałbym spróbować czegoś zupełnie nowego. Na płycie "Pilgrimage" w kilku kawałkach gram na basie, pojawia się też 'żywa’ perkusja i gitara. Ale tym razem chcemy nagrać cały album live! Chcemy zrobić muzykę, która nadal będzie breakbeatowa, elektroniczna, energetyczna i nowoczesna. Tylko bardziej ludzka. Zamiast czterech loopów powtarzanych po kilka razy spróbujemy zagrać wszystko na żywo.
Richard Thair (ex-Red Snapper – przyp. aut.) jest fantastycznym perkusistą i myślę, że z jego udziałem nam się to uda. Zaczniemy w maju. Jedyne, co mi pozostało, to napisać muzykę… (śmiech).
Co się stało z breakstepowym odłamem TCR – Unreal Recordings?
– Breakstep, będący muzycznym skrzyżowaniem breakbeatu i 2-stepu, okazał się sceną bliższą 2-stepowi, niestety dość niesympatyczną i agresywną. Wokół sporo było dziwnych, niefajnych interesów, przekrętów, przemocy, nawet strzelaniny. Z czasem zdecydowałem, że to nie dla mnie. Zawsze interesowała mnie przede wszystkim muzyka i przyciąganie ludzi do breaków. W muzyce nie chodzi o przemoc ani agresję.
Nadchodzi czas podsumowań. Co byś wyróżnił w roku 2005?
– Dwie nowe twarze: duet Diverted, który wydał niedawno singla w TCR – ciekawe, nowe podejście do łamańców; oraz Rogue Element – fantastyczna produkcja, twarde ale bardzo funkowe, bardzo taneczne brzmienie.
W trzech wywiadach znalazłem to samo, powtarzane przez Ciebie zdanie: "Jesteś tylko tak dobry, jak Twój najnowszy kawałek". Jak dobry jest Rennie Pilgrem pod koniec listopada 2005?
– (Śmiech) Jako część projektu TCR100 ukazał się właśnie utwór "Yaffle", który zrobiliśmy z Blimem. Jest trochę inny niż nasze wcześniejsze produkcje. Nakręcający, z posiekanymi beatami i fajnymi pętlami. Co tu dużo gadać – podoba nam się!
You must be logged into post a comment.