Comment!
You must be logged into post a comment.
Rozmowa z Yogim Langiem
RPWL, to niemiecki zespół, który od kilku lat robi dość spore zamieszanie na scenie progresywnego i symfonicznego rocka. Prawie godzinę rozmawiałam z Yogi Langiem, wokalistą i klawiszowcem, grupy, która zyskuje sobie coraz większą przychylność zarówno słuchaczy, jak i mediów. Oto zapis części naszej konwersacji (Yogi to niesamowity gaduła i gdyby przytoczyć wszystkie jego wypowiedzi, zabrakłoby miejsca!).
Metal Hammer: Co znaczy właściwie RPWL? Szukałam i jedyne, co znalazłam …
Yogi: No, jestem ciekawy, co znalazłaś.
MH: …że to nazwa utworzona z pierwszych liter nazwisk muzyków zespołu.
Y: Rzeczywiście, tak to się zaczęło. Nie chcieliśmy normalnego… Ach, to wszystko związane jest z historią grupy. Zebraliśmy się w przeszłości po to, by stworzyć razem trochę muzyki. Nagrywaliśmy wtedy demówki na nasz album pt.: "God Has Failed", choć wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że powstanie z tego krążek długogrający. Ten materiał usłyszał pewien producent i zaproponował nam, ku naszemu niemałemu zaskoczeniu, nagranie CD. Spytał, jak się nazywamy, my odpowiedzieliśmy, że nie mamy jeszcze nazwy. Było przy tym niemożliwe, nagrać album bez nazwy zespołu. W zasadzie nie chcieliśmy w ogóle się nazwać. Wymyśliliśmy jednak, że połączymy pierwsze litery naszych nazwisk. Wiadomo, skład zespołu zmieniał się w międzyczasie jeszcze dwa razy, ale ten duch, który urodził się wtedy, na początku naszej działalności i klimat RPWL nigdy się nie zmieniły. Nawarzyliśmy sobie piwa i teraz musimy je pić. Dlatego nazwy nie uzależniałbym od składu zespołu. Najprawdopodobniej zmieniłaby się ona wtedy, kiedy atmosfera i feeling RPWL przybrałby inny wymiar.
MH: Mimo wszystko sądzę, że RPWL to dość prosta nazwa, a wasza muzyka wcale nie jest taka łatwa w odbiorze. Sądzisz, że to do siebie pasuje?
Y: O, spytaj ludzi, to wcale nie jest takie łatwe. Często istnieje coś na zasadzie: ?jak się nazywacie? RL…? RW…? PW…?". (śmiech). Ale żarty na bok! W zasadzie nie chcieliśmy grać skomplikowanej muzyki. Wszystko zaczęło się od pisania piosenek, jasnych i przejrzystych. Sami taką muzykę najbardziej lubimy. Ale to wszystko też zależy od spojrzenia odbiorcy – co jest proste, a co skomplikowane. Chcieliśmy grać progresywny rock. Naszym głównym było przy tym niekomplikowanie utworów. Jasne, jeśli ktoś przyzwyczajony jest do trzyminutowych piosnek z MTV, to nasza muzyka będzie mu się wydawać skomplikowana.
MH: Na początku byliście zespołem, który grał covery Pink Floyd. Dlaczego już wtedy nie zdecydowaliście się wydać własnych kompozycji?
Y: To wynikało z naszego lenistwa! (śmiech)
MH: (śmiech) Ej, myślałam, że raczej baliście się, że publice nie spodoba się wasza twórczość! Ach, mężczyźni!
Y: (cały czas śmiech) Naprawdę tak było! Przed RPWL każdy z nas zajmował się muzyką profesjonalnie. Ja bardzo dużo produkowałem i komponowałem, Karlheinz grał wtedy dużo na gitarze. Znaliśmy się z pewnego, niemieckiego zespołu, który działał na początku lat 90. Spotkaliśmy się po to, by rzeczywiście tworzyć razem dobrą muzykę. Byliśmy jednak tak spięci, że nie mieliśmy czasu na próby. Pink Floyd, to był zespół, na którym każdy z nas się wychował. Ich utwory zdecydowaliśmy się grać i to do tego w taki sam sposób, jak ta grupa… Z czasem zaczęliśmy występować na jakichś przyjęciach, koncertach. Wtedy, w 1996 – 97, narodziło się RPWL. Wtedy też odkryliśmy, że nasze muzyczne porozumienie znajduje się na bardzo dobrej płaszczyźnie i że każdy z nas odczuwa głód tworzenia muzyki. Każdy muzyk w którymś miejscu musi zacząć, chce założyć swój zespół, występować na scenie. To marzenie ziściło się właśnie z RPWL, to uczucie, że mamy coś do powiedzenia. Tak zaczęła się ta historia, którą opowiadałem wcześniej, że zrobiliśmy własne piosenki, ktoś nas usłyszał i wydał.
MH: Wielu ludzi sądzi, że przypominacie Pink Floyd nawet w zbyt dużym stopniu. Cieszycie się na porównanie do tej grupy, czy może w momencie, kiedy jesteście już niezależnym zespołem, jest to dla was pewna niedogodność?
Y: To już dość daleko idące wnioski. Na początku niezmiernie się cieszyłem, że ludzie twierdzili, że gramy progresywny, melodyjny rock. Choć my tak naprawdę wcale nie staraliśmy się dokładnie wpasować w te gatunki. Zawsze jednak powracała do nas nazwa Pink Floyd. Kiedyś w wywiadzie ktoś spytał mnie, czy to nie jest zbyt obciążające śpiewać jak David Gilmour. Byłem wtedy w szoku, słysząc takie porównanie i potraktowałem je jako wielką pochwałę. Ten dziennikarz nie porównał mnie ze swoją młodszą córką, lecz z wokalistą zespołu, który należy najprawdopodobniej do najlepszych kapel kilku ostatnich dziesięcioleci XX wieku. Czasami też trudno jest takim porównaniom sprostać. Jeśli tworzysz własną muzykę, to trudno jest pośród miliona produkcji zachować gdzieś swoją pasję. Mamy jednak studio i pieniądze, by z nimi konkurować. Nie jest źle, że ludzie porównują nas z Pink Floyd. Gorzej byłoby, gdyby zestawiano nas z grupami, których nie znam. A to na szczęście, jeszcze się nie zdarzyło.
MH: Wasze inspiracje, naturalnie poza Pink Floyd, to…?
Y: Myślę, że zarówno u mnie, jak i u pozostałych muzyków z grupy, będą to zespoły, na których się wychowaliśmy. Czyli ogólnie mówiąc koniec lat 70., Yes, Genesis. Myślę, że wtedy słuchał tego każdy.
MH: Niedawno rozmawiałam z Stevem Hogarthem z Marillion. Podczas wywiadu stwierdził, coś na zasadzie, że nieważne, jak nazwiesz daną muzykę, ważne są melodie same w sobie. Wasza twórczość nazywana jest progresywnym/symfonicznym rockiem. Czy jesteś zadowolony z takiej etykietki, czy może opisałbyś twój zespół inaczej?
Y: Erm… to jest bardzo trudne i raczej miał mój kolega w tym wypadku rację. Ludzie potrzebują szufladki, w którą włożyliby dany zespół…
MH: Tak, szczególnie dziennikarze (śmiech).
Y: (śmiech) No właśnie! Myślę, że niektórzy używają jednak porównań do innych zespołów. Nas porównuje się właśnie do Pink Floyd. Nie jestem pewien, czy gdyby ktoś napisał, że gramy progresywnego, symfonicznego rocka, każdy by zrozumiał co to jest właściwie za muzyka. Szczerze muszę przyznać, że w tym opisie brakuje mi pewnej materii, którą RPWL przekazuje słuchaczom. Dla mnie jest najważniejsze, i sądzę, że dla innych muzyków także, że ta powierzchowna kategoryzacja się nie liczy. Tutaj chodzi o uczucia, jakie wywołują dane melodie. Nasza twórczość to jedyne i niepowtarzalne RPWL i trudno jest nas opisać tylko ze względu na muzykę. Bo to nie tylko ona i styl, jaki reprezentujemy, ale to także teksty i wszystko, co nas zespala. Nigdy nie będę zadowolony, jeśli ktoś nas włoży do szufladki z napisem symfoniczny/progresywny rock.
MH: Kiedy słucham waszych piosnek, dostaję czasami gęsiej skórki.
Y: Dziękuję!
MH: Chciałabym się dowiedzieć, jak udaje Wam się zbudować tak piękne nastroje?
Y: Podczas nagrywania ostatniej płyty zmieniliśmy sposób naszej pracy. Nagraliśmy dwa albumy i przy trzecim chcieliśmy osiągnąć i zaznaczyć wyraźne granice naszej twórczości. Podczas kreowania pierwszej produkcji umarł nagle mój ojciec i ta tragedia odcisnęła się na CD piętnem. Byłem akurat w trakcie pisania tekstów, gdy to się stało Natomiast, podczas drugiej produkcji chciałem tworzyć w miarę spokojnie i bez ciśnień. Wtedy też nastąpił pewien przełom, tym razem w moim prywatnym życiu. Znów los chciał tak, że pisałem dużo pod wpływem tego wydarzenia. Następnie ukazała się płyta z kompilacją niewydanych dotąd piosnek. Przy nagrywaniu nowego krążka wreszcie udało nam się pracować z wolną głową, bez problemów. Teraz pragnęliśmy zająć się innymi tematami, niż dotychczas. Musiałem nawet ich szukać! Dzięki temu spojrzałem głębiej w siebie, opisywałem wewnętrzny świat, a nie tylko to, co dzieje się na zewnątrz. Bardzo dużo dyskutowaliśmy wtedy z chłopakami, głównie podczas procesu nagrania. Tak naprawdę to więcej rozmawialiśmy, niż graliśmy (śmiech)! Ale to było nam potrzebne. Tym razem udało nam się wreszcie połączyć wszystkie melodie i teksty jakby w jedną emocję. Dużo i ciężko nad tym pracowaliśmy, ale udało się!
You must be logged into post a comment.