Comment!
You must be logged into post a comment.
Rozmowa z Wojtkeim Waglewskim
Grupie Voo Voo Wojtka Waglewskiego stuknie w tym roku dwudziestka. Obchody mają być dość huczne i bogate w wydarzenia. Właściwie już zapoczątkował je wydany w końcu ubiegłego roku koncertowy, dwupłytowy album Trójdźwięki.
W komentarzu na okładce Trójdźwięków czytamy, że koncerty są tą przestrzenią, gdzie o Wojtku Waglewskim, no i o całym Voo Voo, można się dowiedzieć najwięcej. A jak ty sam uważasz? Voo Voo to zespół bardziej koncertowy czy studyjny?
I tak, i tak. To jest zupełnie innego typu energia, zupełnie innego typu praca. Studio to jest coś takiego, że się spotykamy sami. Gramy do ściany. W związku z tym nie ma tego czegoś, czego wszyscy artyści muzykom zazdroszczą, czyli: wykonania utworu i od razu odbioru. I to jest jakby największa zaleta muzyki improwizowanej – to, że coś się dzieje na oczach ludzi tu i teraz. Żadne więc nagrania studyjne tego nie oddadzą. Ale z kolei studio pełni funkcję laboratorium. Tam powstają pewne pomysły… W Voo Voo każda płyta jest tak traktowana, że jest zalążkiem pewnych pomysłów. Część z nich przechodzi dopiero później i jest koncertowo rozwijana. Zostaje w zespole i pozwala się jakoś kształtować. A część z nich zostaje już jako, powiedzmy sobie nieskromnie, dzieło skończone. Mam na myśli takie, które mogą egzystować tylko w wersji studyjnej z powodu specyfiki nagrania, albo ze względu na zaproszonych gości, powiedzmy, na udział kwartetu smyczkowego. A część, nie da się ukryć, idzie do kosza. I każdy następny album Voo Voo jest jakby rozwinięciem tego, co się udało na poprzedniej płycie. Tak przynajmniej ostatnio było. I potem to wszystko zaczyna żyć koncertowym życiem.
Porozmawiajmy o tegorocznym jubileuszu Voo Voo. Na ile serio to traktujesz?
W naszym przypadku dwudziestolecie jest hasłem oczywiście wywoławczym i ma praktyczny cel. Umówmy się, że nie jesteśmy zespołem z pierwszych stron gazet – jakby na własne życzenie. W związku z tym trzeba paru ludziom przypomnieć, kim jesteśmy i trzeba złożyć ofertę pod tytułem: Dwudziestolecie zespołu. I mam nadzieję, że taka rzecz uruchomi parę zacnych, szczodrych dusz do tego, by nas wspomóc. Poza tym w związku z jubileuszem w końcu wyjdzie na kompakcie Ze środy na czwartek (obok Koncertu to jedyna płyta Voo Voo, jaka nie pojawiła się do tej pory na płycie CD – przyp. gk), bo oto jesteśmy proszeni bez przerwy. Choć być może będzie to dostępne jedynie przez Internet. Chcemy też zrobić jakąś składankę DVD z filmami, które dotyczą w jakimś stopniu Voo Voo i były pokazywane któregoś dnia w sierpniu nad ranem w drugim programie TVP. To raczej wszystko, jeśli chodzi o wspominki. Natomiast hasło „dwudziestolecie” służy nam też do tego, by zrobić zupełnie nowe rzeczy – w zasadzie dwie płyty. Ta pierwsza, przewidziana do wydania w kwietniu, składałaby się z kilkunastu piosenek, będących w dużej mierze kontynuacją tego, co się do tej pory zdarzyło. A że płyta dla przyzwoitości nie powinna przekraczać pięćdziesięciu pięciu minut, będzie dużo pomysłów, które tak naprawdę zrealizują się przez następny rok, podczas grania koncertów. Myślę też, że ta płyta mogłaby mieć pewien concept – żeby wrócić do takiej koncepcji typu Sno-powiązałka. Ale zobaczymy, jak to będzie. Natomiast płytę, która będzie kontynuacją tej pierwszej, planujemy nagrać z dużą, dobrą orkiestrą. Ponieważ z orkiestrą gramy już nie po raz pierwszy, mam nadzieję, że ten album spowoduje, że zespół Voo Voo i orkiestra staną się jednym organizmem, a nie będą to po prostu aranże napisane przez ludzi z zewnątrz do gotowych piosenek. Co, mam nadzieję, spowoduje pojawienie się nowej jakości. Mieliśmy już próbę takiego koncertu we Wrocławiu i okazało się, że można osiągnąć niezwykle fajną dynamikę i pobawić się orkiestrą jak instrumentem. I to jest dosyć atrakcyjne, bo pojawia się nowa kolorystyka. Poza Mateuszem aranżuje dla nas Karim, który też ma niebanalne pomysły… Tak to będzie wyglądało płytowo. Do tego dojdzie limitowana wersja „kwietniowej” płyty z biletami na majowe koncerty w Janowie. Taki trzydniowy zlot. Mamy też w planie na jesieni siedmiodniową fiestę w warszawskiej Fabryce Trzciny.
Jak doszło do waszej współpracy z Buriatami, którą dokumentuje druga płyta Trójdźwięków?
To była dość niezwykła przygoda. To był tak zwany Festiwal Ludów Północy, na który zostaliśmy zaproszeni po raz pierwszy siedem czy osiem lat temu. Zapraszano nas do współpracy przede wszystkim z zespołami z Rosji. Dostałem kasetę chyba z czterdziestoma zespołami do wyboru. I najbardziej nas zaintrygowali Buriaci. Zresztą wcześniej już mieliśmy kontakty z tą muzyką, Mateusz nauczył się gdzieś tej trzygłosowej techniki powszechnej w kulturze Mongolii. Poza tym Buriaci to takie połączenie kultury buddyjskiej z kulturą szamańską, już samo to powoduje dość niezwykłą formę muzyczną. Poza tym jest to kultura, w której występ służy czemuś. Albo jest to modlitwa albo pewien obrządek. Był taki koncert na Helu gdzie przyszło grono naszych fanów, które nie mogło doczekać się kiedy zagramy ich ulubioną piosenkę pod tytułem Łobi jabi, bo to się po piwie nieźle śpiewa. I bardzo się domagali tego „przeboju” przeszkadzając nieco Buriatom, którzy akurat śpiewali mantrę. W naszej rozmowie z Buriatami okazało się, że w ich kulturze jest tak, że człowieka, który przerywa ci modlitwę może spotkać nieszczęście. W związku z tym przez całą resztę koncertu… modlili się za tych ludzi, żeby się im nic nie stało. To był kontakt niezwykle frapujący. Przyjeżdżała do nas załoga (koleją transsyberyjską do Moskwy a potem zwykłą do Gdańska) od kilkuletnich dzieci po staruszków, czyli cały przekrój społeczny. I byli to ludzie, którzy nie stanowili jakiegoś tam zespołu muzycznego. Tylko ludzie z jednej wioski. I za każdym razem przyjeżdżał ktoś inny, co trochę nam przeszkadzało w pracy, bo chcieliśmy stworzyć jakąś tam czteroletnią zamkniętą sekwencję. Natomiast udało się to nam w pełni z rosyjskim chórem Matica – to już zespół złożony bodajże z ludzi dosyć głęboko studiujących sztukę ludową. Natomiast z Buriatami było trochę pracy, bo raz przyjechali tancerze, innym razem sami instrumentaliści, później wokaliści. Ale mimo wszystko za każdym razem było to niesamowite przeżycie. Poza tym ta muzyka ma tą zaletę dla nas, że jest bardzo elastyczna, oparta na w sumie prostej pentatonice, ale ma bardzo duży ładunek transowości w sobie. I granie z nimi nie wymagało żadnych kompromisów…
You must be logged into post a comment.