Comment!
You must be logged into post a comment.
Rozmowa z Ianem Hillem
Basista Judas Priest, Ian Hill, jest rozmówcą sympatycznym, a jednocześnie precyzyjnym i rzeczowym. Opowiedział nam o najnowszej płycie grupy, Angel Of Retribution, ale też o szczegółach z historii zespołu, w którym występuje od 1969 roku. Nie miał kłopotów z wymową nazwy miasta, w którym już niebawem Judas Priest po raz kolejny zagra koncert dla polskich fanów.
Po latach przerwy Rob Halford powrócił do Judas Priest. Jak właściwie do tego doszło, że znów gracie razem?
Pierwszy krok w tym kierunku został wykonany jakieś pięć lat temu. W tamtym czasie znów zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Potem rodzice Roba obchodzili pięćdziesiątą rocznicę ślubu; ja zostałem zaproszony jako członek rodziny – mój syn jest siostrzeńcem Roba – ale był tam również Ken Downing… Była to bardzo miła uroczystość. Jeszcze później wszyscy spotkaliśmy się u Roba w domu, by omówić szczegóły dotyczące przygotowania boksu Metalogy. I wtedy właściwie decyzja o powrocie została przesądzona.
Zawsze dziwiło mnie, że Judas Priest rozpadł się po nagraniu tak wspaniałego albumu jak Painkiller…
Aby zrozumieć, dlaczego zespół się rozpadł – a mówiąc bardziej precyzyjnie: dlaczego Rob wtedy odszedł – trzeba uzmysłowić sobie fakt, że mieliśmy wówczas za sobą dwadzieścia lat niezwykle intensywnej działalności. Wpadliśmy w cykl: nowa płyta, trasa koncertowa, płyta, trasa, i tak w kółko. Na końcu tournee promującego Painkiller, w 1991 roku, zespół niewątpliwie był już trochę wypalony… Wszyscy czuliśmy potrzebę odpoczynku. Po jakimś czasie Rob zapytał, czy nie mielibyśmy nic przeciwko temu, że nagra płytę solową. Nie mogliśmy mu przecież tego zabronić… To jednak dawne dzieje – ważne, że znów wrócił entuzjazm, że ta muzyczna "reakcja chemiczna", jaka między nami zachodzi, jest taka, jak kiedyś. Jestem pewien, że każdy z nas odczuwa to samo.
Porozmawiajmy zatem o nowym albumie, Angel Of Retribution. Czy jeszcze przed rozpoczęciem nagrań uzgodniliście, jak ma ta płyta wyglądać?
Głównymi kompozytorami nowego materiału są Glenn (Tipton – przyp. pb), Ken i Rob. Ale wszyscy chcieliśmy, by ten album odzwierciedlał różne aspekty heavy metalu. Od początku byliśmy znani z różnorodnej muzyki – nagrywaliśmy piosenki szybkie i wolne, komercyjne i niekomercyjne, ballady, i tak dalej. Na nowej płycie mamy więc numer Revolution; jest dość przebojowy – oczywiście w rockowym tego słowa rozumieniu – i dlatego wytwórnia wybrała go na singel. Z drugiej strony jest bardzo mocny heavy metal, choćby w Hellrider. Nawet ballady Angel i Eulogy bardzo różnią się od siebie. Niewykluczone, że tę pierwszą będziemy grać na żywo w wersji akustycznej.
Kto wpadł na pomysł, by ostatni utwór na płycie, Loch Ness, trwał ponad trzynaście minut? Chyba nigdy nie wykonywaliście tak długiej kompozycji?
Tak długiej – rzeczywiście nie… Pomysł na Loch Ness wyszedł od Roba – zainspirowały go legendy związane z tym słynnym jeziorem w Szkocji, w którym ponoć żyje potwór. A ponieważ obok głównej części z riffem i refrenami, utwór zawiera fragmenty służące do wytworzenia właściwej atmosfery, musi być wyjątkowo długi.
Wierzysz w istnienie potwora z Loch Ness?
Nieee… (śmiech). Gdy ludzie dostrzegą jakąś plamkę na powierzchni jeziora, od razu mówią, że widzieli potwora!
Cofnijmy się do początków zespołu. Kto był dla ciebie największą inspiracją, gdy zaczynałeś grać na basie w Judas Priest?
Zdecydowanie Jack Bruce i w ogóle cały zespół Cream. W następnej kolejności – John Mayall, Free, Fleetwood Mac, potem również Black Sabbath… Połączenie elementów twórczości wszystkich tych zespołów było tym, co wykorzystywaliśmy we wczesnych latach działalności Judas Priest.
Dlaczego przez zespół przewinęło się tak wielu perkusistów? Czy było to dla ciebie problemem, że sekcję rytmiczną tworzyłeś ciągle z kimś nowym?
To jedna z rzeczy, których naprawdę nie rozumiem, jeśli chodzi o Judas Priest. Jeśli tylko pojawiał się bębniarz – po krótkim czasie odchodził. Zapewniam cię jednak, że żadnemu z nich nie daliśmy wymówienia (śmiech). Zaczynaliśmy z Johnem Ellisem, potem przyszedł John Hinch i następni. – to byli naprawdę dobrzy, profesjonalni muzycy, dlatego też nie było problemu z nimi grać. Szybko uczyli się starszych utworów, w których przeważnie powielali partie poprzedników, a nowe piosenki tworzyliśmy razem.
Które płyty uważasz za największe dokonania Judas Priest w każdej z dekad działalności?
Z lat siedemdziesiątych – Sad Wings Of Destiny. Zawiera dobre, i – co ważne – dobrze brzmiące kompozycje. Na naszym pierwszym albumie bowiem materiał był dobry, ale produkcja bardzo kiepska… Moją ulubioną płytą z lat osiemdziesiątych jest Defenders Of The Faith – najbardziej udana kombinacja elementów, które przez lata kształtowały i w końcu zdefiniowały styl zespołu. To właśnie dlatego nasz następny longplay, Turbo, mógł być już bardzo eksperymentalny. Z następnej dekady wybrałbym, rzecz jasna, Painkiller – to nasza najlepsza płyta pod każdym względem. Wydaliśmy też też wiele koncertówek; spośród nich najbardziej lubię pierwszą, Unleashed In The East. Została zarejestrowana podczas dwóch występów w Tokio, a przy miksowaniu materiału po raz pierwszy nawiązaliśmy współpracę z Tomem Allomem – była tak owocna, że wyprodukował nam potem jeszcze wiele albumów.
Czy pamiętasz pierwszy koncert Judas Priest w Polsce? W tej samej sali zagracie 6 kwietnia – jak byś zaprosił na ten zbliżający się koncert polskich fanów?
Świetnie pamiętam pierwszy koncert w Polsce! To było w mieście… Katowice – na festiwalu, podczas którego grało ze trzydzieści kapel, a atmosfera była naprawdę wspaniała. Zaś co do koncertu w tym roku: przyjedziemy do was z całym naszym show. Nie zabraknie najsłynniejszych numerów Judas Priest, ale będą też piosenki nowe, a także utwory starsze, których nigdy dotąd nie wykonywaliśmy na żywo. Rob, oczywiście, będzie korzystać na scenie z motocykla… Naprawdę głupio byłoby przegapić okazję, i tego wszystkiego nie zobaczyć (śmiech).
You must be logged into post a comment.